Kiedy budzę się rano i spoglądam przez okno zastanawiam się czy jeszcze śpię i czy to już rzeczywistość. Widzę ogród pełen sukulentów i kaktusów, drzewka cytrynowe i pomarańczowe, a w tle wysoką smukłą palmę. Czy kiedykolwiek przypuszczałem, że będzie mi dane spędzić rok w tak egzotycznej scenerii?
Kiedy sześć lat temu moja córka zachęciła mnie abyśmy pojechali, po ukończeniu przez nią liceum, do Los Angeles nie sądziłem, że to w ogóle będzie możliwe. Wydawało mi się to nastolatkową mrzonką, jedną z tych, które trwają tydzień, maksymalnie miesiąc. Życie jednak pokazało, że szalone pomysły, które rodzą się w naszych głowach mogą się zrealizować. Półtora roku po złożeniu aplikacji na stypendium Fulbright Senior Award siedzę sobie w mieszkaniu w małym domku w Santa Monica, z którego mam 30 minut piechotą do plaży. I tak zaczyna się moja kalifornijska przygoda.
Kiedy dowiedziałem się, że otrzymałem stypendium umożliwiające mi zrobienie projektu badawczego na UCLA Herb Alpert School of Music zacząłem poszukiwać mieszkania w okolicy. Ceny jednak okazały się kosmiczne, a duży ruch uliczny zniechęcił mnie do spędzenia roku blisko uczelni. Od razu pomyślałem o Santa Monice, wymarzonym miasteczku nad samym oceanem. Dużo o nim słyszałem i o artystach, którzy zdecydowali się tutaj osiedlić (poświęcę im zresztą kilka postów). O samym miasteczku napiszę w kolejnym kalifornijskim odcinku, dzisiaj chciałbym opowiedzieć parę słów o niezwykłej alejce na której mieszkam.
Ashland Avenue prowadzi od lotniska awionetek aż do samego oceanu. Jej nazwa wydaje się zupełnie nieadekwatna do wyglądu. Ashland można by przetłumaczyć jako krainę popiołu lub ziemię popiołu, trudno jednak znaleźć na niej cmentarz czy nawet kościół. Nie posiada też ponurego klimatu Środowy Popielcowej, raczej wydaje się być wyciągnięta z jakieś bajki. Fantazyjne wille ukazują bogactwo wyobraźni tutejszych mieszkańców. Niektóre z nich są utrzymane w typowo amerykańskim stylu, przypominają hiszpańskie czy meksykańskie hacjendy, albo są stylizowane na wiejskie chatki.
Uliczka biegnie raz w dół raz w górę by na chwilę przeciąć słynną i wyjątkowo brzydką Lincoln Blvd (o której napiszę więcej w późniejszym czasie, bo jest naprawdę o czym opowiadać), by ostatecznie wspiąć się na wzgórze i opaść w kierunku oceanu.
Bajkowego charakteru Ashland Avenue nadają nie tylko domy, ale przede wszystkim niezwykła roślinność. Wszystko co tutaj rośnie jest po prostu gigantyczne (jak ironizuje mój gospodarz: "wszystko w Ameryce jest ogromne bo Bóg tak chciał"). Sukulenty, agawy, aloesy, które spotykamy w naszych polskich domach są po prostu monstrualne.
Słowo ash to jednak nie tylko popiół, ale także jesion, co mogłoby już bardziej tłumaczyć nazwę tej ulicy. Obok kalifornijskich jesionów na Ashland Avenue rosną także inne drzewa z gigantycznymi konarami i szerokimi pniami. Mniejsze tworzą szpalery, tunele, dzięki czemu można wejść do prywatnego świata roślin.
W ogródkach odnajdziemy całą gamę egzotycznych roślin, które znamy z palmiarni, albo z ciepłych krajów: bananowce, granaty, daktylowce, figowce. Trawniczki są idealnie przycięte i często zraszane.
Deszcze padają tu bardzo rzadko, dzięki czemu mieszkańcy Santa Monica minimalizują zużycie wody. W porównaniu do Los Angeles temperatury są niższe o około 7 stopni i wahają się od 23 do 27 w ciągu dnia, noce są chłodne i bardzo przyjemne. Delikatny wiatr od oceanu wieje właściwie cały czas.
Amerykanie mają tendecję do skracania wyrazów np. LA – Los Angeles, ASAP – as soon as possible, Avenue – Ave. Chyba nie przyszło im do głowy, że Ave to po łacinie zdrowaś. Jeśli tak, to zdrowaś bądź kraino popiołu lub jesionów w Santa Monica – Ave Ashland… W moim odczuciu jesteś Divine Avenue - Boską Alejką.
Comments