Moje kalifornijskie stypendium powoli dobiega końca i żegnam się z ważnymi dla mnie miejscami i osobami. W ostatni weekend zdecydowałem się opuścić na parę dni Palm Springs by powrócić do Los Angeles. Przyznaję, że po dwóch tygodniach spędzonych na pustynnych piaskach kalifornijska metropolia wydała mi się zupełnie inna. Krótki pobyt skłonił mnie do refleksji, jak bardzo relatywne jest nasze postrzeganie rzeczywistości. Jesteśmy gdzieś, potem wyjeżdżamy, wracamy i widzimy już pewne rzeczy inaczej. To świadczy tylko o tym, że nasza percepcja jest zmienna i podlega aberracjom. Nic nie jest dane raz na zawsze.
W piątek czekała mnie niemała gratka bo w końcu wybraliśmy się z moim przyjacielem Andrzejem na koncert do Hollywood Bowl. Tak wiele słyszałem o tym miejscu i z tym większą nadzieję szedłem na koncert muzyki filmowej największego giganta, legendy kompozycji UCLA, Johna Williamsa. Sam Hollywood Bowl usytułowany na stokach Hollywood Hills ma w sobie rzeczywiście coś magicznego. Odwrócona „miska” koncertowa przyciąga każdorazowo tłumy słuchaczy, którzy mają okazję wysłuchać koncertu w niezwykłej scenerii, z widokiem na okoliczne wzgórza i napis Hollywood. Każdy może przynieść coś do jedzenia i picia, często ludzie organizują sobie rodzinne pikniki, chociaż bilety nie należą do najtańszych.
Zaopatrzeni w prosecco, krakersy i orzeszki usiedliśmy na drewnianych ławach i z ekscytacją czekaliśmy na rozpoczęcie koncertu. Pierwszą część miał prowadzić Gustavo Dudamel, a drugą sam John Williams. Cóż to był za koncert… Nie wsłuchiwaliśmy się bardzo w precyzję orkiestry LA Phil (ja na pewno nie ;), daliśmy się ponieść emocjom inspirowanym przez co chwilę zmieniające się kolory Hollywood Bowl. Po krótkiej przerwie publiczność oszalała na widok wchodzącego na podium 91 letniego Johna Williamsa. Zaczęło się… Burza oklasków, krótkie wypowiedzi samego Williamsa. Wybrzmiała muzyka z Indiany Jonesa, z Jurassic Park, Listy Schindlera, E.T. no i w końcu z Gwiezdnych wojen. Na fali entuzjazmu większość słuchaczy wyciągnęła miecze świetlne, zakupione przez koncertem i zaczął się show. Williams zaczął dyrygować mieczem, potem pojawił się Dudamel, rozpoczęła się potyczka dyrygencka… Daliśmy się wciągnąć w tą niewinną grę i naprawdę dobrze się bawiliśmy. Przyznaję, że gdybym nie wyjeżdżał to chętnie wybrałbym się ponownie na jakiś koncert w Hollywood Bowl. Wychodząc czuliśmy się przemienieni i uniesieni… Ktoś powie „muzyczką filmową?”. „Tak”, muzyczką filmową bardzo dobrze wykonaną, we wspaniałej przestrzeni.
Koncert w Hollywood Bowl zachęcił nas do zakupienie biletów do kultowego kina Disneya, słynnego El Captain na Hollywood Boulevard. Kino pamięta początki Hollywood o czym świadczy jego wyjątkowa architektura i cała sztukateria umieszczona na suficie i ścianach. Wchodząc do sali kinowej można przenieść się w czasie dzięki dźwiękom koncertu organowego, na którego program składa się muzyka z wyświetlanego filmu…
Mieliśmy więc trochę powtórkę z poprzedniego dnia, ponieważ John Williams napisał muzykę również i do najnowszej części Indiany Jonesa, którą mieliśmy za chwilę obejrzeć. Stara fisharmonia świetnie dawała sobie radę i wprowadziła publiczność w dobry nastrój. Kiedy zaczęła się zapadać pod scenę podniosły się wielobarwne kurtyny i zaczął się film. Kolejna część przygód o Indianie Jonesie może nie była tak porywająca jak poprzednie, ale na pewno w takich warunkach można było poczuć atmosferę starego i dobrego Hollywood. Wychodząc zobaczyliśmy kostiumy i rekwizyty z Indiany Jonesa, szczególnie wpadły mi w oko jego kapelusze… Każdy otrzymał na pamiątkę plakat z filmu z drukowanym napisem El Captain. Polecam każdemu to właśnie kino, nie wyjdziesz rozczarowany, nawet jeśli film nie należy do najlepszych.
Podczas krótkiego, ale bardzo intensywnego, pobytu w LA zdecydowałem się po raz ostatni wybrać na UCLA. Kampus praktycznie świecił pustkami, natomiast w sklepiku z pamiątkami panował niezwykły ścisk. Pierwszoroczniacy wraz ze swoimi rodzicami wybierali koszulki i cały asortyment potrzebny do rozpoczęcia roku akademickiego. Uległem tej fascynacji i zacząłem przymierzać bluzy (jedną nawet kupiłem swojemu przyjacielowi) jakbym miał sam po wakacjach powrócić na tutejszą uczelnię.
Wyszedłem ze sklepu i ogarnęła mnie fala sentymentu, przecież to tutaj spędziłem kilka miesięcy ze swojego życia, poznałem wielu ludzi i przeprowadziłem wiele rozmów. Miałem okazję uczestniczyć w zajęciach, wygłosić wykład o moim projekcie, tutaj wybrzmiały moje pieśni i zrobiłem nagranie fragmentów mojej opery 'A Single Man’. Wiele czasu spędziłem w bibliotekach, a także na wylegiwaniu się na trawniku w otoczeniu eukaliptusów.
Zrobiłem sobie małą przechadzkę po moich ulubionych miejscach, chodziłem po korytarzach Herb Alpert School of Music, zaglądnąłem do biblioteki, zerknąłem na fontannę i napawałem się majestatycznym budynkiem Royce Hall. W końcu udałem się do mojej ulubionej kawiarni zlokalizowanej w stylizowanym zameczku Kerckhoff Hall, a z niej skierowałem się do symbolu UCLA rzeźby misia stojącej na głównym deptaku. Jak zwykle miś (bruin) groźnie szczerzył zęby, a ja spojrzałem na niego i poprosiłem z naiwnością dziecka: „Bye misiu. Wiesz mam nadzieję, że jeszcze kiedyś się zobaczymy. Zamierzam Cię jeszcze odwiedzić”. Spojrzał na mnie, ale na szczęście nic nie odpowiedział…
Comments