Nigdy w życiu bym nie pomyślał, że na parę dni przed powrotem do Polski wybiorę się na najlepszy show w moim życiu. Właściwie trafiłem na niego trochę przypadkiem. Zwiedzając Hollywood zauważyłem, że jest coś takiego jak stare studio Charliego Chaplina. Miałem nadzieję, że uda się je zwiedzić. Ku mojemu zdziwieniu na bramie zobaczyłem ogromnego Kermita i nie miałem już wątpliwości, że trafiłem do studia legendarnego Jima Hensona i jego kultowych Muppetów. Okazało się niestety, że studio można oglądać tylko kilka razy do roku podczas letniego show.
Widok Kermita na bramie studia przywołał moje dziecięce wspomnienia. Muppet Show to była jedna z moich ulubionych bajek. Patrząc na nią z perspektywy czasu zastanawiam się czy nie ukształtowała ona moich muzycznych wyborów i nie nauczyła mnie czegoś co można by nazwać akceptacją inności. Zresztą nie wiem czy faktycznie jest to taka zwykła bajeczka. Większość gagów i dowcipów jest czasem bardziej zrozumiała dla dorosłych niż dla dzieci. Postacie ukazują tak naprawdę problemy artystów realizujących show w teatrze muzycznym, a wszystko to w krzywym zwierciadle, pokazane zza kulis. Generalnie loża staruszków szyderców i ich rozmowy to nic innego jak nauka krytycznego myślenia, a konflikty, które co chwilę pojawiają się na scenie i zza kulisami mupetów ukazują złożoność relacji międzyludzkich. Muppet Show tak naprawdę stawia przed oglądającymi je dzieciakami wysoką poprzeczkę, pokazuje, że życie jest kolorowe, a nie czarno-białe…
Jak tylko dowiedziałem się o letnim show, z niecierpliwością oczekiwałem pojawienia się biletów. Show nazywa się „Puppet up! Uncensored” co można by przetłumaczyć jako „Kukiełki w górę!” albo „Wstawać kukiełki!”, podtytuł oznacza, że będą to skecze niecenzuralne (co się pod tym słowem kryje możecie się tylko domyślać). Kiedy tylko bilety pojawiły się online, to od razu z wypiekami na twarzy wcisnąłem klawisz potwierdzający płatność internetową. Byłem zadowolony, że jeszcze przed powrotem do Polski udam się do krainy swoich dziecięcych marzeń.
Do studia Jima Hensona przywiózł mnie mój „crazy driver” czyli Jakub Rompczyk, dyrygent z UCLA. To było dobre preludium do wieczornego show. Jakub wielokrotnie pędził ze mną przez całe Los Angeles, Santa Monicę albo Long Beach na koncert, kolacją lub ważne spotkanie. Wierzcie mi, że adrenalina, która pojawiała w mojej krwi podczas tych przejażdżek była czymś czego nigdy wcześniej nie doświadczyłem. Z Jakubem nigdy się nie spóźniłem, ale na pewno moje oczy bardzo szeroko się otwierały, nigdy też nie byłem senny i nie musiałem pić podwójnego espresso. Dzięki Jakub za te niecodzienne podróże Twoim kabrioletem… To było prawdziwe LA experience, którego nigdy nie zapomnę.
Kiedy dotarliśmy do studia Jima Hensona powoli zaczęła się gromadzić publiczność. Cały teren jest dosyć niewielki, obejmuje kilka budynków i mały dziedziniec, ale zachowuje charakter hollywoodzkiego studia z lat 20. XX wieku. W głównej hali, w której miał się odbyć pokaz puppetów (czyli kukiełek), powitały mnie wielkie oczy mojego ulubionego Zwierzaka. Na podium w dużej otwartej szafie można było zobaczyć kukiełki, które miały występować na scenie. Studio prowadzi syn Jima Hensona, Brian Henson, który powitał gości i opowiedział trochę na temat historii całego studia, a następnie przedstawił aktorów. Nie byłem świadomy, że lalkarze w studio Hensona nie tylko poruszają kukiełkami, ale też mówią i śpiewają piosenki… Jest to imponujące… (zobaczcie sami poniżej).
Cały show polega na tym, że w środku sceny lalkarze przygotowują dany skecz z udziałem kukiełek, a na monitorach po lewej i po prawej stronie ukazuje się efekt końcowy. Niektóre skecze były repliką popularnych skeczy Jima Hensona z lat 60. i 70. Zobaczcie oto jeden z nich:
Natomiast rdzeniem całego show były improwizowane scenki z udziałem publiczności. I tak na przykład na scenę została wyciągnięta para młodych ludzi, którzy opowiedzieli o swojej pierwszej randce, a kukiełki miały ją odegrać. Następnie za pomocą dwóch dzwonków para miała ocenić co było prawdą, a co się z nią mijało. W innym skeczu na scenie pojawił się ochotnik, który otrzymał kukiełkę i dostał do odegrania rolę męskiego escorta w Los Angeles (czyli inaczej męskiej prostytutki). W innych scenach przewijały się takie tematy jak Elon Musk, Tesla (którą jeździ co drugi bogaty Kalifornijczyk, a z której się wszyscy naśmiewają) oraz premiery filmowe Oppenheimera oraz Barbie.
Sposób improwizacji, dobór środków, stosowanie elementów wizualnego klonowania ekranu, tworzenie na żywo tekstów piosenek, wszystko to robiło piorunujące wrażenie. Czegoś takiego naprawdę nie widziałem… To był absolutny show w najlepszym amerykańskim wydaniu. Chociaż nie były to Muppety, to czułem się jakbym był w środku tego widowiska. Publiczność reagowała bardzo żywo (jak na amerykańską publiczność przystało) i naprawdę wyszedłem ze studia Hensona zadowolony i przeniesiony do lat 80. kiedy jako mały chłopiec przed szklanym ekranem oglądałem moje Muppety.
Tak właściwie przeszła mi wtedy przez głowę myśl.. A co ja tak naprawdę robię obecnie… Funkcjonuję trochę jako artystyczny freelancer niezwiązany z żadnym teatrem, napisałem sobie taki niby musical, niby mały show i próbuję go wystawić na scenie. Każdorazowe przygotowywanie wystawienia Captaina Who to trochę dla mnie Muppet Show, a ja chwilami czuję jak Kermit, który musi zadbać o swoją drużynę i rozwiązywać wszystkie problemy załogi Captaina Who… Przyznaję, że gdybym miał więcej pieniędzy albo bogatego sponsora to z chęcią otworzyłbym prywatny teatr muzyczny… Ale to marzenie ściętej głowy. W sumie to bardzo amerykańskie, może nawet kalifornijskie…
Może faktycznie mam coś z Kermita… Muszę rozwiązywać miliony problemów, których twórcy nie powinni rozwiązywać, ale w rzeczywistości to jest to coś co mnie napędza. Takie projekty z ludźmi na scenie teatru są trudne, ale dają więcej satysfakcji niż powierzenie odpowiedzialności komuś innemu i bierne oczekiwanie premiery. Hm… Bierne oczekiwanie premiery??? Raczej obgryzanie palców bo nigdy nie wiesz co dyrygent albo reżyser zrobi z Twoim utworem…
Więc chyba wolę być Kermitem… (tylko nie życzcie mi abym przez te spektakle stał się zielony). Myślę, że Captain Who to nie jedyna rzecz, która spontanicznie pojawiła się w mojej głowie… Opera "A Single Man" to zupełnie inne przedsięwzięcie, duże, poważne, które trzeba będzie powierzyć profesjonalnemu teatrowi operowemu w Ameryce (póki co trwają na ten temat rozmowy i dużo się dzieje, a ja czasem mam ochotę wyrwać sobie wszystkie włosy z głowy).
Puppety z Kalifornii znowu rozbudziły we mnie marzenia… O prawdziwym show, dużym spektaklu, nie dla elitarnej publiczności i nie dla publiczności popularnej, muzycznym i wizualnym spektaklu, ale nie operze i musicalu… Na szczęście za marzenia nie zamykają więc ciągle jestem na wolności.
Comments