O 2.00 w nocy obudził mnie gwałtowny wstrząs i niezidentyfikowany odgłos, przypominający ryk mitycznego potwora, który chce się wydostać z głębin ziemi. Nie wiedziałem co robić, czy ewakuować się na zewnątrz domku czy zostać w środku i znaleźć bezpiecznie schronienie. Nie mogłem już spokojnie zasnąć… Kilka minut później nastąpiły jeszcze dwa mniejsze wstrząsy. Wszystko działo się dokładnie dwa tygodnie temu - 25 stycznia w Santa Monica.
Mimo, że trzęsienia ziemi w Kalifornii są zjawiskiem powszechnym to kolejnego dnia gazety zaalarmowały, że należy pamiętać, że ostatnie duże trzęsienie ziemi pojawiło się w 1994 roku, a w ciągu kolejnych pięciu lat spodziewana jest powtórka. Przyznaję, że nie nastroiło to nikogo optymistycznie, tym bardziej, że parę tygodni później olbrzymie trzęsienie dosięgło Turcję. Patrząc na falę zniszczenia Kalifornijczycy zastanawiają się ile strat przyniosą im kolejne lata.
Niespodziewanie pogoda zaczęła się zmieniać, tak jakby natura przez trzęsienie ziemi wybudzała się z jesiennego letargu. W południowej Kalifornii właściwie nie ma zimy. Od listopada do stycznia pojawiają się pochmurne i deszczowe dni, ale temperatura w dzień nie spada poniżej 10 stopni. Pod koniec stycznia ponad chmurami zaczęło już dominować słońce, a temperatura podskoczyła do 17 stopni. Nadeszła krótka pora, którą można by nazwać kalifornijską wiosną.
Po okresie deszczowym zazieleniła się trawa i pojawiły się kwiaty. Zaledwie w ciągu kilku dni wszystkie wiśnie na Ashland Ave zakwitły, a po nich jabłonie, grusze, magnolie i hibiskusy. Po tygodniu alejki zdawały się już tonąć w różnobarwnych kwiatach. Nagle poczułem się jakby ktoś mnie przeniósł w przyszłość do majowego ogrodu. Powietrze napełniło się zapachem wiosennej ziemi. Znów można było wyjść na plażę bez polaru czy kurtki… Mogłem już spokojnie obyć się bez włączonego grzejnika w ciągu dnia.
Wiosenne trzęsienie ziemi miało dla mnie symboliczne konsekwencje, które zacząłem rozumieć dopiero w ostatnich dniach. Nagle „obca” dla mnie Kalifornia, bez dobrego chleba, bez samochodu, zaczęła wydawać mi się coraz bliższa, jakby chciała mi powiedzieć: „Zostać ze mną, zobacz jaka jestem piękna, nie możesz mnie opuścić”. Jeszcze dwa tygodnie temu pisałem o trudnym procesie przystosowania się do nowych warunków życia, tęsknocie za Polską, a teraz nagle jakby wszystko się przełamało i nabrało nowych kolorów. Prawdopodobnie zasymilowałem się w Los Angeles i Santa Monice, co spowodowało, że zmniejszyła się moja tęsknota za Katowicami. Mogę to nazwać efektem wiosennego wstrząsu.
Stało się także coś nieoczekiwanego, czego nie planowałem. W tak zwanym semestrze zimowym, który rozpoczął się od połowy stycznia, zacząłem uczęszczać wraz ze studentami kompozycji na seminarium operowe prowadzone przez kompozytora Richarda Danielpoura oraz śpiewaka operowego, dyrektora opery UCLA, Petera Kazarasa. Co tydzień ósemka kompozytorów wraz z trzema librecistami pracuje nad pomysłem libretta operowego, następnie wybierają jedną scenę piszą do niej muzykę. Mark Adamo, wybitny kompozytor z Nowego Jorku, na Zoomie przygląda się pracy i komentuje postępy. Danielpour i Kazaras analizują libretta operowe: Wesela Figara Mozarta, Cyganerii Pucciniego oraz The Turn of the Screw Brittena, z punktu widzenia kompozytora i śpiewaka. Fascynujące i stymulujące zajęcia…
Richard Danielpour (powyżej), Peter Kazaras (poniżej)
Wiosenny podmuch ciepłego powietrza, wraz z zapachem kwiatów przyczynił się do eksplozji pomysłów i nowego spojrzenia na dzieło sceniczne. Pomysł, który narodził się w mojej głowie opanował moją wyobraźnię już dużo wcześniej, ale dopiero teraz zaczął nabierać kształtu… Jeśli kiedykolwiek powstanie zostanie dedykowany kalifornijskiej wiośnie. Może właśnie po to tu przyjechałem… Ale o tym za tydzień…
Szczególne podziękowania dla dwóch moich młodych asystentów: Jana Paliwody - za pomoc w robieniu zdjęć i Leona Paliwody - za wybór materiału :)
Comments